Dłuuugi spacer.
Umówiliśmy się z Agnieszką i jej suczkami: Ziwą i Maszą na długi spacer, ale że będzie aż tak długi to nie przypuszczałyśmy. Zwłaszcza, że pogoda wcale nie była zachęcająca do spacerowania.
Bardziej przypominała marcową aurę niż styczniową. Trochę słońca, deszczyk albo mżawka, wiatr, no i błoto błoto, błoto.Taki u nas był początek stycznia.
Przeszliśmy park, teraz idziemy przez pola.
Hasaliśmy w wysokich trawach.
Ziwa nie biegała z nami, bo była zajęta wyszukiwaniem jakiś rzeczy, żeby móc sprawdzić siłę swoich szczęk.
Jak już dotarliśmy na Partynice, na tor wyścigów konnych, to tor po którym biegały konie wyglądał tak
Ale na trawie można było się bawić
Tor obeszliśmy dwa razy, a jak wychodziliśmy zobaczyliśmy konia. Co prawda urodziłem się w Stadninie Cisowiec, ale do koni się nie zbliżam.
Jak już wyszliśmy z Partynic skierowaliśmy się nad rzekę Slęzę (dopływ Odry).
A to nasza ubłocona trójca
Masza z Ziwą były już mocno umorusane, ale ja na ich tle prezentowałem się doskonale.
Masza to ma kondycję, jeszcze zdołała zachęcić mnie do zabawy.
Dotychczas tylko mżyło, ale w końcu zaczęło trochę padać, więc należało Ziwie założyć ubranko (to delikatna dziewczyna).
Zaszliśmy za daleko i musieliśmy się trochę cofnąć, by wyjść z tych pól i wejść na drogę, która miała nas zaprowadzić do miasta.
Moja pańcia jak zobaczyła tę drogę to aż przystanęła i przez jakiś czas wahała się czy ma iść. Ale nie było wyboru, bo zaraz miał zapaść zmrok a my wciąż na tych polach.
Ale mega kałuża
No wreszcie pokazały się miastowe światła. Ziwa to chyba była zmęczona, bo plątała się koło nóg. Masza była w świetnym humorze i miałem wrażenie, że jeszcze jeden taki spacer mogłaby zaliczyć. Ja to byłem taki wypośrodkowany. Trochę zmęczony, ale jakby kazali jeszcze iść to pewnie bym nie oponował.
Spacer trwał ponad pięć godzin. Prawie tyle samo co nasza wyprawa na Wieżycę, wliczając w to dojazdy w obie strony, wejście i zejście. Następnego dnia przypadała trzecia rocznica moich urodzin i tak sobie myślę, że mógł to być taki prezent urodzinowy. Bo jak mawia moja pańcia pies zmęczony to pies zadowolony. Wyciszony, spokojny i żadne głupstwa mu nie zaprzątają głowy. No a następnego dnia były czułości, mizianka, pieszczoty, całusy (aż uciekałem) i same dobre słowa, no i oczywiście kość, taka prawdziwa z dużą głową i szpikiem w środku.