Tak trochę z pamiętnika akuszerki-amatorki. Do tej pory wszystkie moje suki (w liczbie 2) rodziły w dzień. Ajsza całą środę latała jak wariatka. To na dwór, to do domu, to na kanapę to do kojca porodowego. Kopała wszędzie dziury, włącznie z moją poduszką

. No i oczywiście to samo co poprzednio czyli latanie z latarką za suką po ogrodzie przy każdym siku. Ciągle ją podejrzewałam, że chce urodzić gdzieś w pokrzywach.

Koło 24:00 Kuba zaczął jęczeć żeby jechać do weta bo coś jest nie tak. Jak już się zebrałam, żeby dzwonić to się zaczęło. I tak sobie rodziłyśmy do 6:00 rano. Koło 4:00 wywaliłam śpiącego Kubę z kojca.

Każdego malucha pomagałam wyciągać, obierać, suszyć, wycierać i zaraz do cyca. Jako, że jestem pediatrą i w ludzkich porodach też uczestniczyłam, to każdego wnikliwie oglądałam, potrząsałam i sprawdzałam czy oddycha czy nie. Wcale pyska nie darły jak ludzkie dzieci i jak małe tollerki. Wręcz niektóre ogórki wydawały mi się jakieś sinawe.

Nawet się zmartwiłam co by było jakby Ajsza sama miała rodzić.

Po urodzeniu ósmego położyłam koc i poduszkę do kojca i się na chwilę przyłożyłam

No i jak się ocknęłam to było ich już dziewięć.

Dziewiąta panienka pięknie wylizana, czyściutka, pałętała się koło rodzeństwa w poszukiwaniu cyca. Żadnych łożysk, wód czy błon.

No i bądź tu mądry. Pozostałych mamusia nawet nie raczyła polizać. Patrzyła tylko ze zrozumieniem na moje wycieranki, obieranki, masowanie i nerwowe oglądanie z każdej strony. Co natura to natura. I bądź tu mądry.
Kasia