Jak co tydzień, w sobotę rano, udaliśmy się z Largusiem na przebieżkę po lesie.
Zazwyczaj przedstawicieli gatunku Homo sapiens nie spotykamy w ogóle, ale dziś gdy sezon grzybowy w pełni, ludzi i ich samochodów było pewnie więcej niż grzybów.
Byłam pewnego rodzaju anomalią, bo po pierwsze z psem przypiętym do uprzęży, po drugie poruszałam się w tempie truchtu rekreacyjnego a po trzecie nie miałam koszyka.
Tak więc większość napotkanych grzybiarzy po prostu się delikatnie, z przekąsem na mój widok uśmiechała. Jednak jedna pani po prostu mnie zadziwiła.
(Była to elegancka paniusia w nienagannym polarku i modnych kaloszach, z wiklinowym pięknym koszem przewieszonym przez zgięcie łokciowe).
Na mój widok zawołała głośno do męża: "Kochanie uważaj żebyś się nie przestraszył!"
(dwukrotnie - żeby mieć pewność, że mąż na pewno usłyszał).
Ja rozumiem, że po przebiegnięciu kilku kilometrów kolor mojej twarzy niebezpiecznie zbliża się do koloru mojej szpanerskiej wściekle różowej koszulki, a jęzor mam wywalony jak Larguś, albo może i nawet bardziej, ale żeby od razu straszyć mną męża??? no bo przecież nie chodziło o mojego grzecznego, łagodnego jak baranek pieska
