Bombki faktycznie z rossmana. Wywaliłam im cały bajzel na podłogę, ułożyłam w rządku, po czym odrzuciłam wszystkie yorki i wybrałam z tego co zostało, te najmniej brokatowe.
Dziś planowaliśmy długi, niedzielny spacer i sesję zdjęciową. Perła ze swoją pańcią Wiktorią na wyjeździe, Kajtkowi przy spadku temperatury znowu szwankują stawy, więc został w domu. Na wyprawę ruszyliśmy w okrojonym składzie: ja, mój osobisty, Orla i Żulik.
Gdzieś po dwóch kilometrach Orla zaczęła grać i ruszyła w las. Odwołałam ją. Grzecznie zawróciła, przecięła drogę i stanęła w wąskim pasie drzew (ok 40 metrów) po drugiej stronie, za którym rozciągają się pola. Spojrzała na mnie pytając czy może biec w tamtą stronę. Przyzwoliłam. My dreptaliśmy drogą. Kawałek dalej zamierzaliśmy zmienić kierunek. Zawołałam Orlą. Nie wracała. Zrobiłam parę fotek małemu. Słońce pomału zaczęło zachodzić a suki ani śladu. Czasami zdarza jej się wrócić na drogę i pójść po naszym tropie "pod prąd", prosto do domu. Zła, że pokrzyżowała nam plany zawróciłam. Mąż śmiał się, że nic się nie stało, po prostu nasze spacery są nieprzewidywalne.
W domu Orlej nie było.

Zostawiliśmy Żulika, wsiedliśmy w samochód i wróciliśmy w tamtą okolicę. Stojąc na środku pola darłam się jak opętana. Robiło się ciemno. Miałam ochotę odpuścić. Wskazałam miejsce gdzie widziałam ją ostatni raz. Zamierzałam wracać do samochodu, ale Grzegorz ruszył w stronę tamtych drzew. O mało jej nie minęliśmy. Ledwo ją wypatrzyłam po zmroku. Stała wśród drzew, praktycznie w tym samym miejscu, w którym zniknęła mi z oczu. Zawołałam, ale zamiast podejść spuściła łeb. Podeszliśmy sami. Była uwięziona we wnykach.

Tylko cichuteńko skamlała. Teraz odsypia.
