Re: OGARY POSZŁY w ŁOWISKO
: wtorek 01 gru 2015, 18:09
Bona na kolejnym polowaniu
W ostatnią niedzielę znów byłam z Boną na polowaniu. Pogoda znacznie lepsza niż dwa tygodnie temu, temperatura wprawdzie nieznacznie powyżej zera, ale rankiem ziemia jeszcze lekko zmrożona i niewiele błota. Deszcz pojawił się dopiero pod koniec polowania i to w postaci delikatnego mżenia.
Jak wjeżdżałam samochodem w leśną drogę na miejsce odprawy to słyszałam już z tyłu popiskiwania i wiercenie się – pewnie Bona nie mogła się doczekać czekających ją leśnych przygód.
Jak tylko spuściłam ją ze smyczy w pierwszym miocie to przepadła na dobre. Słyszałam wprawdzie szczekania i grania psów ale nie zawsze miałam stuprocentową pewność, że to jest Bona. Wprawdzie raz znalazła się blisko ale chyba to nie mnie szukała tylko rowu z wodą który akurat mijałam. Za chwilę znów jej nie było a jeszcze za chwilę widziałam ją pędzącą i grającą za sarną.
Koniec pierwszego miotu, idziemy na zbiórkę, niektóre psy już przypięte do smyczy, niektóre grzecznie idą luzem przy właścicielach, a mojej Bony nie ma. Zaczęłam iść wzdłuż ścieżki którą wracali myśliwi i tu ją wypatrzyłam dzięki odblaskowemu kubraczkowi. Zareagowała na gwizd i przybiegła do mnie. Tak więc mogłyśmy rozpocząć drugi miot.
Pierwszy miot nie był trudny ale w drugim to prowadzący nagankę nas nie oszczędzał. Był gęsty las, były sypiące jakimś kurzem nawłocie, ostre źdźbła traw, niewygodne do chodzenia położone trawy, ukryte rowy z wodą, drobne gałązki pomiędzy drzewami tak pokręcone, że trzeba było je rozchylać rękami albo „atakować” bokiem, a do tego jeszcze te ostre jeżyny, grodzenia, wzgórki i pagórki. Nie zawsze też poruszaliśmy się wzdłuż linii prostych. Czasami trasa wiodła po łukach a czasami przypominała kształt litery C czy L, czasami po przejściu określonego odcinka wracaliśmy się do tyłu i jeszcze raz przeczesywaliśmy teren. Wszystko to trochę dezorganizowało nagankę, dlatego często się nawoływaliśmy, meldowaliśmy się prowadzącemu (oczywiście krzycząc), słuchaliśmy jego poleceń i przekazywaliśmy je dalej. Wszyscy naganiacze powinni iść w miarę jednakowym tempem no ale przez te wszystkie niedogodności linia frontu łamała się - niektórzy byli bardziej w tyle a inni w przodzie. Wyrównywaliśmy nagankę na leśnych ścieżkach – tam każdy naganiacz się zatrzymywał i czekał aż dołączą pozostali (widać było kogo jeszcze brakuje). Na sygnał dany przez prowadzącego ruszaliśmy dalej.
W tym miocie to widziałam trochę Bony. Biegała w różnych kierunkach aż w końcu posłyszała szczekanie psów i tam poleciała.
Po zakończeniu tego miotu to, o dziwo, nie musiałam na nią czekać aż raczy wrócić. Siedziała grzecznie przy jednym z mysliwych i czekała na mnie.
Trzeci miot też nie należał do tych spacerowych – a to przez gęsty świerkowy młodnik. Drzewka rosły wprawdzie w rzędach, ale prawie nie było wolnego miejsca na przechodzenie, bo gałęzie sąsiadujących drzewek stykały się ze sobą i podczas przedzierania się niemiłosiernie kłuły w twarz. Nie widać też było zwierzyny i musieliśmy schylać się i wręcz kucać aby coś zobaczyć. A było tam sporo dzików, psy je wyczuły i zaczęły szczekać. Trochę się niepewnie poczułam gdy obok mnie przebiegły trzy. Słabo ich widziałam wśród tych drzew, za to dobrze słyszałam jak pędzą. W tych wolnych przestrzeniach mignął mi też kubraczek Bony i mogłam usłyszeć jak głosi dziki. Ale też później, od jednego z myśliwych, słyszałam że Bona wprawdzie biega z psami przy dziku ale nie szczeka. Myślę, że dopiero się uczy a ocenić to będę mogła naocznie jak pojedzie do jakiejś zagrody.
Trzeci miot zaczynał się nieopodal drogi , może nie tak ruchliwej ale to jednak droga. Zakończenie zaś było planowane na placyku po drugiej stronie tej drogi. Pewnie to z braku obycia z takimi sytuacjami ale trochę mnie niepokoiła ta droga. Jak skończył się trzeci miot to brakowało dwóch psów – posokowca i mojej Bony. Trochę czasu upłynęło ale w końcu pojawił się posokowiec. Mojej Bony dalej nie było. Już wszyscy myśliwi wrócili a jej brak. Kręciłam się tak między placykiem i szosą aż w końcu ją zobaczyłam – biegła środkiem drogi, tradycyjnie już bez swojego kubraczka.
Gwizdnęłam, przyśpieszyła i przesunęła się na skraj drogi co mnie trochę uspokoiło. Nie skakała z radości jak przybiegła - tylko tak dłużej patrzyła mi w oczy.
W ostatnią niedzielę znów byłam z Boną na polowaniu. Pogoda znacznie lepsza niż dwa tygodnie temu, temperatura wprawdzie nieznacznie powyżej zera, ale rankiem ziemia jeszcze lekko zmrożona i niewiele błota. Deszcz pojawił się dopiero pod koniec polowania i to w postaci delikatnego mżenia.
Jak wjeżdżałam samochodem w leśną drogę na miejsce odprawy to słyszałam już z tyłu popiskiwania i wiercenie się – pewnie Bona nie mogła się doczekać czekających ją leśnych przygód.
Jak tylko spuściłam ją ze smyczy w pierwszym miocie to przepadła na dobre. Słyszałam wprawdzie szczekania i grania psów ale nie zawsze miałam stuprocentową pewność, że to jest Bona. Wprawdzie raz znalazła się blisko ale chyba to nie mnie szukała tylko rowu z wodą który akurat mijałam. Za chwilę znów jej nie było a jeszcze za chwilę widziałam ją pędzącą i grającą za sarną.
Koniec pierwszego miotu, idziemy na zbiórkę, niektóre psy już przypięte do smyczy, niektóre grzecznie idą luzem przy właścicielach, a mojej Bony nie ma. Zaczęłam iść wzdłuż ścieżki którą wracali myśliwi i tu ją wypatrzyłam dzięki odblaskowemu kubraczkowi. Zareagowała na gwizd i przybiegła do mnie. Tak więc mogłyśmy rozpocząć drugi miot.
Pierwszy miot nie był trudny ale w drugim to prowadzący nagankę nas nie oszczędzał. Był gęsty las, były sypiące jakimś kurzem nawłocie, ostre źdźbła traw, niewygodne do chodzenia położone trawy, ukryte rowy z wodą, drobne gałązki pomiędzy drzewami tak pokręcone, że trzeba było je rozchylać rękami albo „atakować” bokiem, a do tego jeszcze te ostre jeżyny, grodzenia, wzgórki i pagórki. Nie zawsze też poruszaliśmy się wzdłuż linii prostych. Czasami trasa wiodła po łukach a czasami przypominała kształt litery C czy L, czasami po przejściu określonego odcinka wracaliśmy się do tyłu i jeszcze raz przeczesywaliśmy teren. Wszystko to trochę dezorganizowało nagankę, dlatego często się nawoływaliśmy, meldowaliśmy się prowadzącemu (oczywiście krzycząc), słuchaliśmy jego poleceń i przekazywaliśmy je dalej. Wszyscy naganiacze powinni iść w miarę jednakowym tempem no ale przez te wszystkie niedogodności linia frontu łamała się - niektórzy byli bardziej w tyle a inni w przodzie. Wyrównywaliśmy nagankę na leśnych ścieżkach – tam każdy naganiacz się zatrzymywał i czekał aż dołączą pozostali (widać było kogo jeszcze brakuje). Na sygnał dany przez prowadzącego ruszaliśmy dalej.
W tym miocie to widziałam trochę Bony. Biegała w różnych kierunkach aż w końcu posłyszała szczekanie psów i tam poleciała.
Po zakończeniu tego miotu to, o dziwo, nie musiałam na nią czekać aż raczy wrócić. Siedziała grzecznie przy jednym z mysliwych i czekała na mnie.
Trzeci miot też nie należał do tych spacerowych – a to przez gęsty świerkowy młodnik. Drzewka rosły wprawdzie w rzędach, ale prawie nie było wolnego miejsca na przechodzenie, bo gałęzie sąsiadujących drzewek stykały się ze sobą i podczas przedzierania się niemiłosiernie kłuły w twarz. Nie widać też było zwierzyny i musieliśmy schylać się i wręcz kucać aby coś zobaczyć. A było tam sporo dzików, psy je wyczuły i zaczęły szczekać. Trochę się niepewnie poczułam gdy obok mnie przebiegły trzy. Słabo ich widziałam wśród tych drzew, za to dobrze słyszałam jak pędzą. W tych wolnych przestrzeniach mignął mi też kubraczek Bony i mogłam usłyszeć jak głosi dziki. Ale też później, od jednego z myśliwych, słyszałam że Bona wprawdzie biega z psami przy dziku ale nie szczeka. Myślę, że dopiero się uczy a ocenić to będę mogła naocznie jak pojedzie do jakiejś zagrody.
Trzeci miot zaczynał się nieopodal drogi , może nie tak ruchliwej ale to jednak droga. Zakończenie zaś było planowane na placyku po drugiej stronie tej drogi. Pewnie to z braku obycia z takimi sytuacjami ale trochę mnie niepokoiła ta droga. Jak skończył się trzeci miot to brakowało dwóch psów – posokowca i mojej Bony. Trochę czasu upłynęło ale w końcu pojawił się posokowiec. Mojej Bony dalej nie było. Już wszyscy myśliwi wrócili a jej brak. Kręciłam się tak między placykiem i szosą aż w końcu ją zobaczyłam – biegła środkiem drogi, tradycyjnie już bez swojego kubraczka.
Gwizdnęłam, przyśpieszyła i przesunęła się na skraj drogi co mnie trochę uspokoiło. Nie skakała z radości jak przybiegła - tylko tak dłużej patrzyła mi w oczy.