Niespodziewanie dla mnie, któregoś poranka, goście jacyś na gospodarstwie się pojawili. Znaczy się, mogłem się wcześniej czegoś domyślać, bo Państwo (ciągle upierają się, żeby tak o nich mówić), wyjątkowo szybko i gęsto po domu ze ścierkami latali, z miejsca na miejsce przeganiali, tą swoją warcząco-syczącą maszyną wszędzie jeździli, uparcie mnie z kanap zganiając.
Po pewnym czasie faktycznie, jakiś nowy powóz pod płot zajechał, ludzie nowi ze środka wysiedli, ale co najważniejsze, innego ogara ze sobą przywieźli. „Nela” - tak na niego, a właściwie na nią, wołali. Trochę dziwna jak na ogara. Powiedzieli, że to „West”. Z zachodu znaczy się. No nie wiem, może tam to akurat takie ogary mają... Futrzasta jakaś, biała jak jeden z pluszowych gryzaków, którym młodszy z Państwa nie pozwala mi się bawić i usilnie z wrzaskiem zabiera. Pierwszego dnia, obszczekaliśmy się porządnie, przegonili tam i z powrotem po gospodarstwie i wreszcie po ustaleniu, która miska czyja, które gryzaki i smakołyki do kogo należą, a wreszcie, że Wieprz Gumowy to świętość i tylko ja gryźć go mogę, zgodnie poszliśmy spać.
Jednego z kolejnych dni Państwo, bez żadnego ustalenia ze mną, zakomenderowali: jedziemy w góry. Jeździć to ja ciągle tak średnio lubię, ale widząc, że do plecaka miskę, wodę i smakołyki pakują, nawet przy wsiadaniu do powozu dużo się nie wyrywałem.
Wieźli mnie w te całe góry długo okrutnie. Zaraz na miejscu, kolejną dziwną zabawę ludzi poznałem. Wystawili mnie z powozu na skwerek żebym lepiej widział, a potem Pan długo i bez sensu po placu zwanym parkingiem jeździł, czerwieniąc się coraz bardziej i pokrzykując, że „miejsca nie ma” oraz inne wyrazy od których uszy jeszcze bardziej mi obwisły.
Wreszcie chyba się znudzili, bo powóz gdzieś zostawili i poszliśmy w te całe góry. Szliśmy, owszem dość długo, ale co rusz na popas się zatrzymując, żeby mnie i Nelę napoić i smakołykami poczęstować. Góry jak góry, owszem zdarzało się, że ktoś z Państwa nagle mnie za… blisko ogona łapał i trochę w górę podsadzał, co było bezsensem zupełnym, bo chyba najlepiej sobie na szlaku radziłem. Nieustannie drogę Państwu pokazywałem, bacząc przy tym czy w zaroślach jakiś niedźwiedź albo zbójnik zasadzki nie szykuje. Niedźwiedzi nie było. Zamiast zbójników, inni ludzie chodzili, często i gęsto zachwycający się, jak sobie dobrze na wędrówce radzę. Po dotarciu na szczyt, to znaczy do takiej śmiesznej olbrzymiej ni to budy, ni to jaskini zwanej „Błędnymi Skałami” rzeczywiście okazało się, że, nie chwaląc się, jam sobie najlepiej radził. Państwo (moi i Neli) a to pojękiwali, a to posapywali, to czerwieniejąc, to blednąc i w końcu na dłuższy odpoczynek przystanąć musieli. Przez te całe „Błędne Skały” ich przeprowadziłem, nieustanie drogę pokazując (jak nic by się zgubili – przecież oni ani węchu, ani instynktu nie mają), za co na koniec „dzielnym psem” mnie nazwali i ponownie smakołykami uraczyli.
Idąc z powrotem również musiałem ludzi z opresji wybawić. Już nawet nie liczę, który to raz. „Idziemy skrótem”, stwierdzili, a po trzech kwadransach fajnego skakania w dół po kamieniach stanęli nagle rozglądając się bezradnie. Poburczeli, tam i z powrotem bez sensu się pokręcili, a potem znowu musiałem im powrotną drogę pokazywać, żeby na szlak wrócić i pozostawiony wcześniej pojazd w końcu odnaleźć.
Tak więc zdobyłem góry.
Veni, vidi, ogar...

- 001.JPG (187.77 KiB) Przejrzano 3500 razy

- 002.jpg (154.54 KiB) Przejrzano 3500 razy

- 003.jpg (248.4 KiB) Przejrzano 3500 razy

- 004.jpg (241.29 KiB) Przejrzano 3500 razy

- 005.JPG (183.96 KiB) Przejrzano 3500 razy

- 007.JPG (114.29 KiB) Przejrzano 3500 razy

- 008.jpg (130.61 KiB) Przejrzano 3500 razy

- 009.jpg (125.95 KiB) Przejrzano 3500 razy

- 010.jpg (107.57 KiB) Przejrzano 3500 razy

- 011.jpg (118.4 KiB) Przejrzano 3500 razy