Najpierw będzie refleksja własna, potem będzie nius.
Refleksja własna brzmi, jak następuje: mieszczuchy to dzikusy. Jestem wieśniaczkiem małym i nie rozumiem

- nie socjalizują swoich psów, jak jeden z drugim duży, to od maleńkości skracanie smyczy a potem kaganiec. Inny pies na horyzoncie - uciekamy na drugi koniec ulicy. Proszę zabrać tego psa, bo się pogryzą! - słyszę z pół kilometra. A niech ci tam będzie, myślę sobie, dla spokojności.
I oto nam otworzyli wybieg w środku blokowiska, parę kilometrów dalej. I ludzie nie pojmują chyba za bardzo, po co to-to jest. Przychodzą do parku i... nie wchodzą na wybieg, ale spacerują z psami obok. Na smyczy. Jak już ktoś z mieszczuchów wchodzi, to krokiem nieśmiałym i najczęściej... trzymając psa na smyczy. Mój nieusmyczowiony podbiega i jest częstowany warknięciem. Pytam: ale po co, w jakim celu? No bo widzi pani - słyszę w odpowiedzi - widzi pani, on taki agresywny jest. A niech go pan spuści - podpowiadam. Lepiej nie, bo pogryzie tego pani. A jak nie pogryzie, to dostanę piwo? No dobrze - uśmiech, spuszczenie, obwąchanie, chwila warków... i zabawa. Ojej, ale dlaczego, ale jak, jakim cudem?
Oj, zbyt często pies dzikus to zasługa właściciela-dzikusa. Panie kochany, on jest na smyczy, w kolczatce, pan się dziwisz, że on warczy, że się szarpie? Daj mu pan pobiegać. Się wybiega, się uspokoi, ogonem zamerda.
Na rubieżach miasta, małe biegają z dużymi i problemu ni ma. W centrum, jak na wybiegu latają duże, to właściciele małych robią szeroki łuk i tyle ze wspólnego biegania...
Dzikie ludzie
A nius jest taki, że od weekendu mamy gościa na edukacyjnym wywczasie. Gość to udawany boston terier, czyli skundlony nasz kochany francuz imieniem Gabi

Trafi do nas na tygodniowy wywczas celem szkolenia, ponieważ pańcia z dwójką małych dzieci nie wyrabia i pies wyczynia cuda. W moje więc ręce złożono przyszłość potencjalnych siadów, dawań lapów, siku proszejów i innych zostajów. No więc będziemy mieli gościa, czego nie omieszkam obfocić
