Czy mogę prosić szanownych modów o scalenie tego tu pięknego postu z Mozartowym blogiem?
Coś mię się nie udało
No więc dzisiaj w Suchym spotkało się trzech najtwardszych zawodników z rodziny: Calvados, Chyży i Mozart. I jedna bardzo twarda zawodniczka, czyli Etna

Podekscytowana spotkaniem przygotowałam przezornie: dwa aparaty, dwa komplety naładowanych akumulatorków, zwykłe baterie na zapas. Miałam plany zrobić tyyyyle zdjęć, no tyyyyle - przecież taka okazja może się nie powtórzyć.
... i dopiero w pociągu się zorientowałam, że nie wzięłam karty pamięci
I dlatego dzisiejszą fotorelację sponsoruje marka Nokia...
Nici z moich ambitnych planów, ale liczę na resztę

- Warunki w pociągu trafiły nam się rewelacyjne - nowe wagony, ęą monitor z trasą przejazdu, wygodny bezprzedziałowy. I miejsce do zaparkowania psa :-)

- Marian, tu jest jakby luksusowo...

- Ten z krzywym nosem, to nasz ;-)

- Chwilę później bystra pańcia wpakowała się między bawiące się ogary i dostała soczysty chlast łapą po twarzy. Od lewego oka po dół policzka. Wyglądam teraz trochę...hm... egzotycznie. Więcej szczęścia, niż rozumu...

- Dream team - Chyży i Calvados. Moziu został olany - spylaj, mały, nie plącz się pod nogami..

- W ramach dnia przyjaźni międzygatunkowej, Moziu dostał chlast w nos od prawdziwego szefa tej imprezy...

- Zwykły...

- ... kieszonkowiec! (Ecia w akcji)

- Do domu Moziu wracał tak...

- ...a tak wyglądał już na dworcu. I naprawdę, jak bum cyk cym, przechodnie dopytywali się nas, czy z psem wszystko w porządku, bo leży tak bez życia na chodniku ;-) Ale spoko, po powrocie do domu pochłonął 3 michy żarcia...
Z samego rana odbyłam z moim psem poważną rozmowę: słuchaj no, chłopie, za ten czwartek, za ten beznadziejny czwartek, kiedyś mi dał nogę, musisz się dzisiaj zrehabilitować i być po prostu mega-grzeczny.
Tadammmn, zadziałało, Mozart dzisiaj faktycznie zasłużył sobie na order uśmiechu
Ale ja nie o tym - prawdziwie ciekawa rzecz wydarzyła się już u nas, na dworcu. Jakiś pijany czy naćpany jegomość, kto go tam wie, zaczął nas namolnie zaczepiać. Z głupia frant postraszyłam go psem, więc ten oczywiście na dzień dobry wyciągnął rączkę do głaskania - "Ja się nie boję".
Mozart, któremu się delikwent bardzo nie spodobał, odskoczył gwałtownie. Śmichy chichy i rozochocony delikwent dalej wyciąga rękę... I pierwszy raz w życiu usłyszałam, jak mój pies na poważnie warczy. A potem jak zupełnie na poważnie szczeka. To nie była zabawa czy krotochwila - Mozart po prostu bardzo dobitnie kazał mu spadać...
Kiedy pozbyliśmy się już nowego kolegi, Moziu pozostał w pozycji waruj, z ogromnym napięciem obserwując odchodzącego typka i... odmawiając podniesienia się. Po prostu przymurowało go do ziemi i bacznie śledził tego człowieka.
No i proszę mi powiedzieć - czy za to się nie należała wielka micha na kolację?