To może kilka słów wyjaśnienia. Łoza wprawdzie kagańcem zachwycona nie jest ale nie ma dramatu. Tzn. na spacerach jest tyle ciekawych rzeczy, że ona normalnie sobie chodzi i robi co ma robić. To pewnie zasługa też tego, że ona już w psim przedszkolu miała troche z kagańcem do czynienia i teraz też zanim założyłam na spacer trochę pokarmiłam z niego. W każdym razie jest mi z Łozą w kagańcu na spacerach o tyle lepiej, że nie jestem już taka nerwowa, nie szarpię jej za każdym razem jak się zbliży do czegoś na trwaniku (bo przecież ja nie wiem czy ona coś tylko powącha czy zeżre)...
Ja mam ogromna nadzieję, że ona z tego wyrośnie ( z zżerania)...bo mam tego naprawdę dosyć.To nie była weekendowa przypadłość tylko cały tydzień walki z jej jelitami. Z tego co wet mi powiedział to albo załapała jakąś " żołądkówkę" albo się czymś struła tak, że przewód pokarmowy w pewnym momencie już nie dawał sobie rady żeby dojść do normy. Także jak było trochę lepiej to następnego dnia lała się z niej woda. No i noc z środy na czwartek była taka że wstawałam prawie równiutko co 2 godziny i po niej sprzątałam...Ona generalnie chudła w oczach i mimo że apetyt był i humor też, to biedna była . Ja nawet nie wiedziałam, że tak bardzo pies może schudnąć "w szyi", bo tyłeczek, kręgosłupik to ok ale szyja??? Ale będę tuczyć
No ale w kagańcu też nie jest różowo
Wczoraj w lesie spróbowała bez...do pierwszej zeżartej kupy na ostatniej prostej było super. Potem założyłam kaganiec a suka mi w długą! Myślę sobie - ok , kaganiec ma niech leci.
Ja sie domyśliłam dokąd ten sprint. U nas ludzie bez cienia wyobraźni dokarmiają dziki. I o ile jestem jeszcze w stanie zrozumieć chęć dokarmiania chociaz myślę, że akurat dziki to sobie poradzą, to zupełnie nie rozumiem dlaczego robią to 200 metrów od osiedla domków jednorodzinnych. Jak na wiosnę zaczną podchodzić lochy z młodymi będzie płacz. A ja się może nie znam ale wczoraj to takie tropy tam widziałam, że skubany spory musiał być ten dziczek...
Ale wracając. Wśród tego co wyrzucone przeważają obierki z jabłek, marchewki, kapusta, jakieś kawałi cebuli..oczywiście wszystko lekko podpsute w kolrach nie koniecznie znanych nam z obrazków

. Wychodzę zza drzewek i...oczom mym ukazuje się Łoza wsuwająca to wszystko w zawrotnym tempie a kaganiec jej dynda na szyi...Miałam niezłe przyśpieszenie (gdzie jest organizowana następna olimpiada letnia ? ). Wegetarianka cholera!
Na szczeście tym razem sensacje były umiarkowane...ale były.
******************************
To jak już się tak rozpisałam to historia na dowód jak wielka jest potęga genów.
Wprowadzenie : przyjechała do moich rodziców moja ciocia i razem z mamą poszły z Bardem na spacer. Wieczorem dzwoni do mnie mama.
Dialog wyglądał mniej więcej tak:
- Ty wiesz co dzisiaj zrobił Bard?
- No nie wiem ,bo i skąd.
- Na spacerze wszedł na w taką dużą zaspę...
- I pewnie nie mógł wyjść i musiałyście go wyciągać... (bo Bard czasami ma dni że ma słabsze tylne łapy)
- A nie! Wyszedł sam ale z kawałem kurczaka w zębach, całkiem spora ćwiartka to była. I jakoś tak złapał, że nie można mu było mordy otworzyć bo mu policzki aż się naciągnęły od tych kości i za chińskiego boga nic - szczękościsk! No ja go za obrożę i do najbliższego weterynarza go zaciągnęłyśmy.
- I on cały czas z tym kurczkiem w pysku szedł?
- No tak. Weterynarz to chyba się trochę bał wyciągać mu to z mordy ale po kawałku wyciągał kurczaka na ziemię. A ten do końca twardo szczęki nie otwierał
W każdym razie na następnym spacerze leciał do tej zaspy jak w dym
