Uf! W końcu w domu!
No prawie bo wylądowaliśmy w domku na ośrodku, kilka dni ciemno w domowym piecu i temperatura nie do życia, nawet pod "pierzynką".
Wyjazd bardzo wymagający, ekscytujący i na pewno będziemy go miło wspominać. Pierwszy dzień był dla wszystkich najcięższy. Dla Bachusia i mnie pod względem intensywności przygotowań, sterczenia na ringach przygotowawczych i ciągłym utrzymywaniu mojego zwycięzcy w skupieniu, czasem jedno nerwowe spojrzenie między psami lub co gorsza ciekawy zapaszek od suni i koniec psio-ludzkiej współpracy. Dla naszych towarzyszy (bagażowego i tłumacza) pod względem koczowania w "nieciekawym" miejscu, tachania klatki i wielu innych. Za co jestem im bardzo wdzięczna. Sędzia bardzo miły, mieliśmy małe problemy z barierą językową, ale polsko-niemieccy gończarze ruszyli z pomocą.

Lalunia panikara też się namęczyła bo ją zaczepiano, patrzano na nią i co gorsza próbowano dotykać! I w gębie grzebano... Wrrr.... Pracujemy nad tym.
Drugi dzień już lżejszy, luźniejszy i przyjemniejszy. Więcej znajomych twarzy i pyszczków. Ocena szła sprawnie, jestem zadowolona z wyników. No może Lalunia mogłaby bardziej zabłysnąć. Jak już zaskoczy to będzie prezentować się tak jak jej chłop!

Szkoda tylko, że nie mogliśmy zostać dłużej. Ale jeszcze będzie okazja do dłuższego spotkania!
Po wystawach przyszedł czas na spacer po Goslar. Piękne, urokliwe miejsce. Bardzo "staroniemieckie", ciotka śmieje się że rynek śmierdzi starością. Mało było czasu na studiowanie historii miasta, ale tyle ile się dało obejrzeliśmy. Trzeba było wracać... Bo przecież wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej!
